literature

Kontrakty

Deviation Actions

qadqadqad's avatar
By
Published:
161 Views

Literature Text

                                                                                                                „Widzieć więcej niż inni"


   Powietrze wibruje wokół mnie, gdy spadam w dół po raz kolejny, mając nadzieję, że może jednak tym razem mi się uda. Może tym razem moja świadomość zgaśnie pozostawiając moją duszę wolną od tego wszystkiego, wolną od mojej udręki. Przed oczyma śmigają mi okna biurowca, a ziemia w dole kręci się z zawrotną prędkością. Kolejne promienie szarego światła wskazują mi drogę do kolejnych dusz wydając mi rozkaz, którego nie mogę nie posłuchać… Ale pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że tym razem zginę…
   
   Nie wiem, co mnie podkusiło. Wcale nie miałem pojęcia, że mogę tak skończyć. Sam jestem sobie winien. To była moja decyzja, więc muszę z nią żyć. Choćbym nie wiem jak chciał nie mogę tego odwrócić. Pozostaje mi tylko pytanie: „Dlaczego?" Dlaczego ja? Dlaczego to ja dostałem tę propozycję? Dlaczego nie ktoś inny? I najważniejsze: dlaczego do cholery się zgodziłem? Co mnie do podkusiło? Nie powinienem był się zgadzać.
Czasami myślę, „Jakby to było gdybym nie wyraził zgody?", ale nie mam po co gdybać. Jestem jaki jestem i nic tego zmienić nie może. A jak niewinnie się zaczęło… Byłem młody, naiwny…

   Gdy miałem trzynaście lat pracowałem w bibliotece.
Praca nie była lekka. Polegała na wywożeniu w specjalnym wózku książek zabranych przeze mnie wcześniej z pudła z napisem „Oddane w terminie" i rozkładanie ich z powrotem na ich półki. Kiedyś, gdy byłem, w czwartej klasie podstawówki, wypożyczałem dużo, bardzo dużo książek z okolicznej biblioteki. Wszystkie oddawałem w terminie. Nie chodziło mi nawet o drobną karę finansową. Po prostu było dla mnie ważne, by inni ludzie mogli zapoznać się z tymi wspaniałymi historiami, które poznawałem ja. Chciałem być uczciwy. Mówiłem sobie, że dobro które czynię wróci do mnie. Dlatego, gdy musiałem zająć się pracą dorywczą, wybrałem właśnie pomoc biblioteczną.

   Nie paliłem się zbytnio do tej roboty, aczkolwiek rodzice zapewnili mnie, że jeśli wytrwam w tej pracy trzy miesiące dostanę od nich tyle pieniędzy, że będę mógł sobie pozwolić na… Cóż, to na co koniecznie chciałem zdobyć pieniądze nie jest aż tak ważne. Ważne natomiast jest to, co pewnego dnia wydarzyło się  w moim miejscu pracy. Mianowicie, gdy robiłem kolejny obchód pomiędzy ogromnymi regałami z wózkiem pełnym ciężkich ksiąg ujrzałem pewnego człowieka, bezczeszczącego jedno ze świętych praw wymalowanych kolorowymi literami na wielkim plakacie wiszącym po wewnętrznej stronie drzwi wejściowych „Domu Książek". Mężczyzna dodatkowo narażał bezpieczeństwo wszystkich ludzi i dzieł wszelkiego rodzaju zgromadzonych w pomieszczeniu, ponieważ (O, zgrozo!) palił papierosa! Nie miałem czasu zastanawiać się, czemu czujniki dymu nie zareagowały. Nie bacząc na mój wiek i wzrost (Które razem składały się na może 7% szans powodzenia w starciu z osobnikiem) rzuciłem się do przodu i wyrwałem mu peta. Człowiek nie zareagował zbyt gwałtownie. Zwyczajnie spojrzał na mnie „spod byka". Dopiero teraz, zgasiwszy papierosa uważniej przyjrzałem się temu facetowi. Był on dość wysoki i wyglądał na trzydzieści lat, może trochę więcej. Nosił smoliście czarny garnitur z czerwonym krawatem, który wyglądał jak język wystający z pomiędzy śnieżnobiałych zębów kołnierza koszuli. W skrócie: Typowy biznesman. Gdy zwróciłem mu uwagę, że nie powinno się palić w takim miejscu jak biblioteka, odpowiedział:
-Nie wydaje ci się młody człowieku, że jeśli ktoś nie może wypożyczyć książki, bardzo mu zależy, żeby ją przeczytać i musi palić jednego papierosa lub cygaro na dziesięć minut z powodu schorzenia układu oddechowego to powinno się jednak zezwolić mu na palenie?
Nie zrozumiałem zbytnio wypowiedzi owego człowieka, jednak niepewnie pokiwałem głową uznając tym samym sens jego wypowiedzi za słuszny.  
–No widzisz? -Uśmiechnął się- Nie wmawiam ci teraz że wolno tu palić, jednak jeśli nie powiesz o tym nikomu, zaproponuję ci coś niezwykłego. Jak się nazywasz?
–Benjamin – odpowiedziałem.
-Ładne imię. Posłuchaj mnie teraz uważnie Benjaminie. Czy kiedy patrzysz na mnie, widzisz coś niezwykłego?
-Nie bardzo… Może tylko to, że dziwnie panu z oczu patrzy… -Rzeczywiście. Mężczyzna patrzył na mnie jakbym był dużym kawałkiem pysznego, smażonego kurczaka, albo wyjątkowo cennym przedmiotem, pozostawionym przez właściciela w pustym pokoju.-
-No właśnie. Patrzę na ciebie w dziwny sposób, ponieważ zastanawiam się głęboko czy nie powinienem dać ci swojego rodzaju prezentu za uratowanie tylu książek od pożaru. I to jeszcze z mojego powodu! Jesteś naprawdę dzielny i według mnie zasługujesz na coś wyjątkowego. Powiedz mi, czy chciałbyś widzieć więcej niż inni ludzie?
-Jak to „więcej" –Zapytałem-
-To proste. Gdy patrzysz na człowieka widzisz tylko to, jak on wygląda. Tak? Nie widzisz za to czy jest dobry, czy może zamierza zrobić coś złego? Czy trzeba go powstrzymać? A może należy mu pomóc –Mężczyzna skrzywił się nieznacznie-  w czymś co zamierza zrobić, by czynić innym dobro? Nie byłoby to przydatne?
-No… tak, ale to niemożliwe… prawda?
-Bardzo możliwe młody człowieku. Reprezentuję pewną firmę. Jej nazwa nic ci nie powie, jednak potrafimy nauczać ludzi widzieć więcej. Polega to na tym, że ty podpisujesz dokument, płacisz centa, dostajesz ode mnie taki fajny amulet… i już.
-Ale rodzice nie pozwalają mi nic podpisywać…
-Nie martw się o to. Gdy już twój podpis znajdzie się w odpowiedniej rubryce, twoi rodzice będą o wszystkim wiedzieli.
-Naprawdę? I nic nie muszę robić? Płacę tyle co nic, dostaję wisiorek i to działa? Widzę co myślą inni ludzie?
-Nie dokładnie to, co myślą, tylko uzewnętrznienie ogółu ich skompresowanej w charakter osobowości oraz ogół zamierzeń na najbliższy okres czasu.
-… -Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, ponieważ po prostu wypowiedź starszego i pewnie lepiej wykształconego ode mnie człowieka wydała mi się być pozbawiona treści przyswajalnych dla zdrowego psychicznie człowieka.
-To znaczy, ich zamiary, i  ogólny charakter. – Teraz od razu zrozumiałem o co chodziło.
-Ale to przecież niemożliwe! –Zaprotestowałem- Tak się po prostu nie da! Każdy tak panu powie!
-Chcesz się przekonać? –Zapytał nieznajomy.- To nic nie kosztuje. Tylko symboliczna jedno centówka i trochę atramentu na podpis.

Po krótkim namyśle, stwierdziłem że nie zaszkodzi spróbować, zgodziłem się i podając centa zapytałem:
-To kiedy mam się zgłosić po dokumenty panieee…
-Lucjusz. Ale mów mi Lucjan, młody człowieku. A potrzebne dokumenty mam tutaj.– To mówiąc wyciągnął jakby z rękawa żółtobrązową kartkę i pomachał mi nią przed nosem.
-Dziwny papier. – Stwierdziłem.– Taki jakby trochę stary…
-Masz rację Benjaminie. To pergamin. Taki droższy papier. Masz pióro?
-Nie… Poza tym, umiem pisać tylko długopisem.
-Nie szkodzi. Mogę użyczyć ci swojego, prawda? Poza tym, pisanie piórem jest bardzo proste. Przekonasz się. –Pokiwałem niepewnie głową. Pan Lucjan wyjął z kieszeni garnituru bardzo ładne, drogie pióro z czerwonym kamieniem. Podpisałem się: Benjamin Rozz. Atrament w piórze miał taki sam kolor jak kamień wprawiony w skuwkę, a sam podpis wyszedł mi całkiem nieźle. Oddałem dokument w ręce właściciela.
Trochę zabolał mnie palec, ale nie zwróciłem na to większej uwagi. Oddałem pióro, podziękowałem grzecznie, jak przystało na porządnego pracownika i chciałem wrócić do pracy, lecz pan Lucjusz powstrzymał mnie, chwytając za ramię.
-Nie zapomniałeś o czymś? –Przez chwilę wydawało mi się, że dosłyszałem w jego głosie ton groźby. Przystanąłem zdezorientowany, a mężczyzna włożył mi coś do ręki.
- I pamiętaj. Noś to zawsze. Nawet podczas snu. Możesz zdejmować go maksymalnie na dziesięć minut w ciągu dnia. Tylko wtedy będzie działać. –Powiedział, po czym włożył sobie kolejnego papierosa do ust i skierował się do wyjścia z ciężkim tomiszczem oprawionym w czarną skórę pod pachą. Spojrzałem na przedmiot, który został mi wciśnięty między palce. Był to amulet. Bardzo ładny zresztą. Miedziany okrąg, w który wprawiona była (prawdopodobnie srebrna) gwiazda pięcioramienna z rubinowym okiem w środku od razu mi się spodobał. Nie czekając na przysłowiowe oklaski, tak jak obiecałem założyłem go od razu. Nic szczególnego jednak się nie stało. Pomyślałem, że może żeby zacząć działać, wisiorek potrzebuje trochę więcej czasu, żeby się naładować, czy coś w tę deseń, więc wzruszyłem ramionami i wróciłem do rozkładania książek na półki. Z palca kapała mi krew…

   Zawsze lubiłem takie „mistyczne" amulety. Moi rodzice trzymając się zdrowego rozsądku twierdzili, że to zwyczajne zabobony. Ja jednak uparcie twierdziłem, że w tym coś jednak jest.

   No i doigrałem się! Mam za swoje! Nie jestem z tego dumny. Teraz rozumiem już wszystko. Kim był Lucjan. Jak nazywała się jego firma. I co zrobiłem podpisując ten kontrakt. Ten cholerny kontrakt! Ziemia zbliża się nieubłaganie, niosąc ze sobą poczucie ulgi.                    W dole majaczą niewyraźne sylwetki ludzi. Mimo szumu powietrza słyszę wyraźny krzyk. To tylko jakaś kobieta mnie dojrzała. Nic strasznego. Mam gorsze zmartwienia, niż czyjś strach. Już za chwilę…

   Od momentu założenia przeze mnie amuletu, wszystko było zwyczajne. Czasem tylko wydawało mi się że kątem oka dostrzegam jakiś błysk, czy cień. Zrzucałem to wtedy na moje podniecenie faktem posiadania dziwnego talizmanu, w sekrecie przed wszystkimi (rodzice, pomimo rzekomego poinformowania przez dziwnego człowieka nie wspominali nic o dokumencie, więc chyba wszystko było w porządku…). Jednakowoż nic szczególnego się nie działo. Przyzwyczaiłem się do amuletu. Z jakiegoś dziwnego powodu mając go przy sobie czułem się pewniej. Bezpieczniej. Zupełnie, jakby jakimś niewiadomym sposobem chronił mnie przed trudami życia. Jednak wcale tak nie było. Męczyłem się w bibliotece (jak zwykle zresztą), mimo iż zostało mi tylko dwanaście dni pracy. W szkole również nie odnosiłem większych sukcesów, a w zachowaniu rodziny i kolegów nie dostrzegałem żadnych szczególnych zmian…

   Przyznam się szczerze: Po prostu zapomniałem o tym wszystkim. Zapomniałem o kontrakcie. O panu Lucjuszu, który nieumyślnie mógł spowodować pożar w moim miejscu pracy… Po prostu zapomniałem. Zapomniałem również o wisiorku, jednak w nieco inny sposób. Czułem go zawsze, jednak nie przywiązywałem do niego zbytniej uwagi. Traktowałem go jak własną rękę, czy nogę…

   Przez równo pięć lat spokojnie egzystowałem sobie nie wadząc nikomu, zawierając nowe znajomości i rozwiązując w szkole problemy matematyczne. Szukając lepszego wykształcenia i pracy… A moje osiemnaste urodziny… Oj, balowało się trochę. Przechodząc jednak do rzeczy -  dwudziestego dnia dziesiątego miesiąca moja spokojna wegetacja zakończyła się, wbrew moim przewidywaniom. Kluczowy moment nastąpił o godzinie trzynastej, gdy idąc sobie spokojnie ulicą zobaczyłem go. On również przechodził przez ulicę w tym samym kierunku co ja. Nietrudno jest chyba domyślić o kogo mi chodzi. Oczywiście, że o pana Lucjana. Nie poznałem go od razu, jednak gdy przyjrzałem się bliżej stało się dla mnie oczywiste, kim jest. Nie zmienił się zbytnio od naszego ostatniego spotkania. Tak naprawdę to odniosłem wrażenie, że w ogóle się nie zmienił. Ten sam  garnitur w  odcieniu głębokiej czerni, to samo dziwne spojrzenie i również trzymał w ustach żarzącą się porcję nikotyny. Tym razem jednak było to kubańskie cygaro, a nie zwykły papieros. Medalion zaswędział mnie w okolicy mostka. Uśmiechnąłem się szeroko i przywitałem się z tajemniczym człowiekiem spotkanym po latach jak ze starym dobrym przyjacielem. „Lucek" nie wyglądał na zbytnio zaskoczonego, gdy mnie zobaczył, jednak na jego twarzy również odmalował się uśmiech. Przystanęliśmy niedaleko baru, pytając się o zdrowie i mówiąc raz za razem, jakiż to niesamowity przypadek, że spotkaliśmy się po takiej „kupie czasu" jak starzy znajomi równi wiekiem, którzy przeżyli razem wiele wspaniałych przygód.

   Szczerze mówiąc nigdy jakoś specjalnie nie zastanawiałem się czemu ten s*******n budził we mnie takie pozytywne odczucia. Nie myślałem, czym zasłużył sobie wtedy na moje serdeczne powitanie. Po prostu nie miałem powodu, by oderwać się od swej męczarni i o tym pomyśleć…

   Coraz więcej ludzi patrzy w górę krzycząc i nawołując policjantów, by również spojrzeli w niebo i ujrzawszy tam spadającego coraz niżej człowieka - coś zrobili. Nie wiadomo jednak co mieliby zrobić. Zawsze bawił mnie fakt takiej wiary w potęgę „pana władzy" który budził tyle strachu w kierowcy przyłapanym na jeździe po kilku głębszych. Nie ma to jednak teraz znaczenia. O wiele ważniejszą rzeczą jest to, co spowodowało, że całe moje istnienie legło w gruzach…

   Stary znajomy zaprosił mnie na piwko. Normalka. Popiliśmy sobie trochę, opowiedziałem Lucjanowi jak idzie mi poszukiwanie pracy, napomknąłem coś o imprezach jakie urządzam ze znajomym i opowiedziałem też (całkiem niepotrzebnie zresztą) jak wiedzie się mojej rodzinie… Gdy powróciłem na chwilę do tematu pracy i poprosiłem Lucjusza, żeby opowiedział mi jak jemu idzie w robocie, on odrzekł:
-Nie jest to ważne, jak mi się powodzi. Skoro już spotkaliśmy się przy piwie i pogadaliśmy chciałbym przypomnieć ci o naszej starej umowie i zaproponować pracę. – Zatkało mnie. Ni stąd ni zowąd zjawia się człowiek, którego spotkałem dawno temu, z którym zawarłem bardzo dziwną umowę i o którym nie wiedziałem praktycznie nic i proponuje mi pracę akurat gdy jej szukam. Zapytany o wynagrodzenie, człowiek odpowiedział mi:
-Około dziesięciu tysięcy miesięcznie. Możesz mi nie uwierzyć, dlatego już teraz otrzymujesz pierwszą wypłatę. – I zwyczajnie podał mi do ręki  ogromny plik banknotów. Nie, no teraz to mnie zagiął! Otworzyłem oczy szeroko ze zdumienia i odrzekłem:
-O, Boże! Nie wierzę!
-Jego w to nie mieszajmy… -Zaczął Lucjusz, ale nie dosłyszałem, o co mu chodziło i wyczuwając w jego głosie ton wątpliwości, który nie bardzo pasował do obecnej sytuacji prawie krzyknąłem:
-Przyjmuję! Nie bierz nikogo innego! Nie ważne, jaka to praca – biorę tę robotę! – Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Studiuję wieczorami, jestem świeżo po „osiemnastce" a już znalazłem pracę, o jakiej większość moich znajomych będzie marzyć jeszcze przez długi okres czasu!
-Świetnie. – Odrzekł mój nowy pracodawca teraz już nieco bardziej pewny siebie. – Pamiętasz dokument, który podpisałeś kilka lat temu? – Kiwnąłem głową. – Musisz teraz podpisać jeszcze jeden, tym razem określający, że pracujesz dla mojej firmy i że przez okres przynajmniej roku, nie zmienisz posady. – Zgodziłem się. Ciągle nie mogąc uwierzyć w to, co mnie spotkało, sięgnąłem po pióro, które (jako student) dumnie nosiłem w kieszonce koszuli. Nie natrafiwszy jednak na nie poprosiłem Lucjana o użyczenie mi niezbędnego instrumentu piszącego. W odpowiedzi otrzymałem znane mi już z okresu gimnazjum piękne pióro z czerwonym kamieniem wprawionym w skuwkę. Podpisawszy kolejny dokument podsunięty mi przez starego znajomego i zrozumiawszy, że dzięki niemu moje życie zmieni się na lepsze zostałem ogarnięty falą tak niepowstrzymanego szczęścia, że energia skumulowana we mnie szukając ujścia machnęła moją ręką i strąciła ze stolika kufel, (na szczęście pusty, więc dobro się nie zmarnowało) który następnie roztrzaskał się w drobniutkie kryształowe puzzle. Jeden z odłamków chyba poleciał zbyt wysoko w górę, ponieważ (prawdopodobnie trafiony tym kawałkiem szkła) serdeczny palec lewej ręki zaczął mi krwawić, co razem z brzękiem rozbijającego się kufla wytrąciło mnie ze stanu euforii.

   Obsługa baru, okazała się bardzo wyrozumiała, nie czyniąc mi większych wyrzutów. Mój pracodawca natomiast zaoferował się, iż uiści stosowne odszkodowanie w wysokości 25$ śmiejąc się, grążąc mi palcem i mówiąc że „Potrąci mi za to z przyszłej pensji! (Nie dobrze jest bowiem dawać i odbierać)". Wiedziałem jednak że żartuje i ogromnie cieszyłem się z nowo zdobytej posady.

   Gdy nastrój ogólnego zakłopotania połączonego z wesołością już minął zapytałem na czym będzie polegała moja praca, oraz gdzie i kiedy mam się stawić, żeby zacząć ją wykonywać. Zapytany o to szef uśmiechnął się tylko i podając mi cienki plik kartek powiedział:
-Zanim położysz się spać, przejrzyj tylko te dokumenty. Z nich wszystkiego się dowiesz.

   Do tej pory się dziwię, że nie zwróciłem uwagi na to,  skąd on bierze te wszystkie papiery…

   Pod wieczór, zgodnie z zaleceniem zabrałem się za przeglądanie uzyskanych od „Lucka" papierów. Tu spotkała mnie niespodzianka. Pierwsza kartka papieru była czysta. Druga również zawierała tylko białą przestrzeń. Cztery pozostałe także. Spoglądając na ostatnią siódmą kartkę, byłem zaniepokojony myśląc, że znajomy ze mnie zakpił. Ale przecież, gdyby chciał ze mnie zakpić nie dałby mi do ręki dziesięciu tysięcy dolarów. (Swoją drogą – Ale byłem bogaty, nie?) Mimo tego spodziewałem się przykrego dowcipu i przykrej, niczym nie zmąconej bieli ostatniej kartki. Pomyliłem się. Na kartce numer siedem COŚ było. Nie było to jednak nic czego się spodziewałem. Zamiast wskazówek, jak dotrzeć na miejsce pracy, czy jaką pracę mam wykonać – na płaskim, białym prostokącie widniał rysunek amuletu, który dostałem od swojego nowego szefa, gdy miałem trzynaście lat. Coś zaswędziało mnie w okolicy mostka. Sięgnąłem po wisiorek, nic nie rozumiejąc i natrafiłem na pustą przestrzeń. „Zgubiłem!" Przebiegło mi przez myśl, lecz po chwili uznałem, że to niemożliwe. Przeszukałem sypialnię, kuchnię, salon i bibliotekę – na próżno. Dopiero przy przeszukiwaniu łazienki, gdy spojrzałem w lustro, zauważyłem, że przez moją szyję przebiega wąska, czarna kreska. Podszedłem bliżej lustra znów czując uporczywe swędzenie i rozpinając pierwsze trzy guziki koszuli przyjrzałem się swojemu odbiciu. Oniemiałem. Na piersi wytatuowany wiałem bowiem swój amulet, tak jakbym nosił go w tej chwili. To nie było w porządku. Poczułem strach i znużenie. Kierowany nie swoim zamiarem podszedłem do łóżka, położyłem się i powiedziawszy sobie zachrypniętym głosem „Lepiej się przespać" zamknąłem oczy.

   Ogień. Palący ogień gniewu i rozpaczy targał mną we śnie. Co chwila nawiedzały mnie potworne wizje ludzi, zdeformowanych wiecznymi torturami i płaczących kwaśnymi łzami nad swoim losem. On też tam był. Był tam, i jednocześnie go nie było. Powiedział:
-„Pracujesz teraz dla mnie, kolego. Miło nam się rozmawiało, co? – Zaśmiał się ochryple – Twoja praca dla mnie polega od teraz na przyprowadzeniu do mnie jak największej liczby ludzi, nim wyjdą z grzechu, robiąc coś dobrego". -  I wtedy zrozumiałem. Zrozumiałem co oznaczało imię „Lucjan".
Zrozumiałem, czemu kontrakty które podpisywałem zrobione były z pergaminu i zrozumiałem, czemu po podpisaniu każdego z nich – krwawiłem. „Cyrografy! Ty zasrany szatanie! Cyrografy!!! To cholerne kontrakty to były Cyrografy!!!"- Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem. Chciałem płakać, zrozumiawszy, że zaprzedałem duszę diabłu Chciałem płakać kwaśnymi łzami, jak istoty podobne do ludzi w ogniu, który przed chwilą jeszcze widziałem, dookoła siebie, ale teraz ogień zniknął podobnie jak dziwne stworzenia. Był tylko on. Zły i potężny, bezwzględny i straszny. Nie było nic więcej. Zupełnie nic…

   Obudziłem się nad ranem, o godzinie czwartej mokry (od potu), jakbym wyszedł z pod prysznica. Z nosa ciągle jeszcze leciała mi krew, tatuaż na szyi swędział „piekielnie", wszystkie mięśnie bolały mnie przy każdym ruchu, ale najgorsza była świadomość popełnienia przeze mnie niewybaczalnego błędu. Świadomość, że zaprzedałem duszę diabłu.

   Przestałem widzieć barwy. Jedyny kolor jaki widziałem wahał się od czerni do bieli, poprzez dziesiątki odcieni szarości. Czasami z  mojego tatuażu „wybiegał" dziwny promień szarego światła i wtedy nie mogłem jeść, nie mogłem pić i nie mogłem robić nic innego, niż tylko biec do celu. Celem zawsze była czyjaś dusza, a tych zawsze było dużo. Gdy dochodziłem do celu, do człowieka wskazywanego przez promień – musiałem przesłać go do piekła. Wieloma miastami wstrząsnęła seria brutalnych mordów. Nikt nigdy nie widział sprawcy. Czasem celem były trzy dusze dziennie, czasem – więcej. Ale nie miało to dla mnie znaczenia. Zobojętniałem. Ból, który czułem każdym kawałkiem mojego ciała sprawił, że przestały mnie obchodzić cudze dusze, tak namiętnie posyłane przeze mnie „do diabła"…

   Ten właśnie ból sprawił, że zatraciłem poczucie człowieczeństwa. Wiedziałem, że nazywam się Benjamin Rozz, jednak nie czułem, by jakakolwiek część mojego ciała miała w sobie choć trochę człowieczeństwa.

   Gdy tylko miałem okazję, próbowałem się zabić. A to znalezionym w sklepie z bronią pistoletem, a to zabójczą wysokością, z której skakałem… Nigdy jednak mi się nie udało. Kula wystrzelona z pistoletu sprawiała ogromny ból, przeszywając na wylot mój mózg, nie uśmiercając mnie jednak. Kości z trzaskiem łamały się przy zetknięciu z podłożem po upadku z wysokości dwustu metrów… Wszystko jednak regenerowało się i zrastało, boląc mimo wszystko jeszcze bardziej Kto wie? Okres gorączkowych prób popełnienia samobójstwa trwał długo, bardzo długo. Nawet straciłem poczucie czasu… Tak wiele się wydarzyło… Nie chcę rozwodzić się w szczegółach mojego życia po rozpoczęciu "służby", może dlatego, że czułem się przez cały ten czas trochę, jakbym był na haju, może dlatego, że nie jest dobrze opowiadać o takich rzeczach… Nie wiem. Po prostu nie chcę…

   Pewnego dnia, wysłałem aż siedem dusz do piekła. O godzinie dwudziestej trzeciej dziesięć, nie zarejestrowawszy żadnego śladu aktywności amuletu pomyślałem, że może warto spróbować jeszcze raz…

   Wspiąłem się na najwyższy wieżowiec, jaki znalazłem w stanach zjednoczonych. Może będąc na tyle blisko Nieba uwolnię się od wpływu szatana?

   Tym sposobem dochodzę do końca opowieści o mojej smętnej egzystencji. Wszystko wiruje mi przed oczami, przez szum wiatru przedzierają się liczne krzyki przerażonych ludzi…

   Za chwilę albo się uwolnię, albo zatracę się na wieczność. Zobaczymy…

   Jeszcze tylko jedna, ostatnia rzecz: Jeśli ktoś teraz może poznać moją historię, niech pamięta…


…że nigdy nie powinno się podpisywać własną krwią.
Krótka historia o "podpisywaniu kontraktów..."
© 2010 - 2024 qadqadqad
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In